Załóżmy, że daję ci coś mojego, coś, czego nie masz. Jeśli to jabłko, oczywiste jest, że ja już go nie zjem, oddając tobie – fizycznie je tracę. Sprawa jednak komplikuje się, gdy w grę wchodzą rzeczy pozbawione materii, z którymi dziś, żyjąc i działając w społeczeństwach wiedzy, stykamy się na każdym kroku.
W jaki bowiem sposób i czy zawsze tak samo traci się takie dobra jak własne teksty, znaki graficzne, wzory, programy i innego rodzaju dane? Czy w ogóle tracę moją myśl, jeśli ją przy tobie wypowiadam – czy też po prostu się nią „dzielę”? Prawo, nie tylko w Polsce, ale na całym świecie, rozpatruje zazwyczaj problem rzeczy niematerialnych nie w kategoriach dzielenia się, lecz utraty – i zgodnie z tą strategią stara się też własność niematerialną chronić. Jednakże program to nie jabłko i często zdarza się, że obowiązujące prawo autorskie utrudnia życie samemu autorowi, bądź też – obserwowane z szerszej perspektywy – zamyka drogę dalszego społeczno-ekonomicznego rozwoju.
Spróbujmy wyobrazić sobie świat, w którym każdy zazdrośnie chowa wynalazek dla siebie, w którym nikt nie opowiada o swoich pomysłach, nie dzieli się rozwiązaniami, a przynajmniej do czasu, aż ktoś mu za to zapłaci. Każda nowa myśl, każde dzieło jest zastrzeżone. Jakie tempo przybiera wówczas rozwój cywilizacyjny?
Oczywiście kultura posiadania, którą chroni prawo autorskie, nie jest pozbawiona komunikacji – wymieniamy się informacją, jednakże za każdą najmniejszą garstkę wiedzy – trzeba płacić. Innymi słowy, każdą garstkę informacji trzeba sprzedać, a co za tym idzie – promować, utrzymać na rynku itp. Problemem zatem jest nie tylko sytuacja odbiorcy, ale także twórcy. Jak trudno jest sprzedać własną wiedzę, wie każdy, kto kiedykolwiek próbował wydać płytę, książkę czy opublikować własny program komputerowy. Świat, który konserwuje wiedzę i nie nastawia się na jej wolny rozwój, koncentrując ją jedynie w wybranych, zamkniętych (bogatych) ośrodkach, jest dla nas szkodliwy. Wystarczy przypomnieć sobie kilka faktów z dziejów ludzkości, która tylko czekała na wynalazek druku, by dzielić się wiedzą, a która teraz, dzięki sieci internetowej, może to robić w sposób niemal nieograniczony i pozbawiony zbędnych kosztów. Dzielenie wydaje się, także z ewolucyjnej perspektywy, naturalną skłonnością człowieka.
Ideę tę podzielali informatycy z laboratorium MIT, opracowując pierwsze w historii programy komputerowe. Miały być one użyteczne dla wielu ludzi, poza tym potencjalnie każdy mógł je zmienić, by stały się jeszcze lepsze i użyteczniejsze, dlatego bezcelowe, a wręcz nieetyczne wydawało się autorom ukrywanie kodu źródłowego czy zastrzeganie kopiowania samych programów. Dziś Richard Stallman i Free Software Foundation, ruch wolnego oprogramowania zapoczątkowany przez innych twórców projektu GNU/Linux, walczą z patentami na oprogramowanie. Prawo bowiem nie sprzyja już teraz dzieleniu się wiedzą, a wprowadzenie patentów powoduje zamiast rozwoju – regres.
Alternatywą wobec istniejących przepisów prawnych (copyright), z definicji zastrzegających wszystkie prawa autora (all rights reserved) i nie zostawiających mu otwartej furtki w kierunku innych możliwości dzielenia się własną pracą, są licencje typu „copyleft” (some rights reserved), jak na przykład GPL (General Public License). Są one tworzone bądź polecane przez ludzi skupionych wokół FSF i niejako wypełniają prawną lukę w sferze dzielenia się tzw. “własnością intelektualną”. Gwarantują przede wszystkim wolność informacji; możesz z niej korzystać, pod warunkiem że udostępnisz ją innym i, najczęściej, zachowasz informację o autorach. Dzięki temu przepływ wiedzy nie jest tamowany a autor, jeśli chce, “pozostaje” autorem, zachowując swoje prawa w wybranej przez siebie formie. Licencje tego typu działają więc nie tylko na rzecz wolności informacji, ale także na rzecz autora, chroniąc jego niematerialne prawa autorskie. Uwolnienie dzieła nie oznacza przecież zepchnięcia w cień jego twórcy, wręcz przeciwnie – może go promować, jego praca dociera bowiem do potencjalnie nieograniczonej liczby odbiorców. Ponadto licencje GPL mogą regulować formy modyfikowania czy rozpowszechniania danego programu – właśnie zgodnie z wolą jego autora.
Sukces powyższych idei w dziedzinie oprogramowania spowodował chęć przeniesienia ich na pole kultury i sztuki – tak powstały licencje typu Creative Commons, polecane przez organizację o tej samej nazwie. Umożliwiają one ochronę praw autorskich równolegle z możliwością dzielenia się szeroko pojętą twórczością artystyczną. Oba te ruchy społeczne – zarówno Free Software Foundation, jak i Creative Commons – mają podobne i, moim zdaniem, słuszne spojrzenie na przyszłość naszej cywilizacji – dążenie do świata wolnego dzielenia się wiedzą. Idea kusząca, bo „w świecie bez ogrodzeń i murów, komu będą potrzebne okna i bramy?” (In a world without walls and fances, who needs Windows and Gates?).